kultura? Ani prawicowa, ani lewicowa. Ani wysoka, ani masowa. Po prostu – ciekawa.

DZISIAJ:

thumbnail Obraz

KAMERA NA ŚWIAT: Debata Frankensteina z Kandydem

Obraz

Kino kocha swoje mity. Ujawnia je nieraz mimochodem, droczy się z widzem, miesza znane elementy z nieznanymi, zapowiada, rezygnuje, burzy porządki… Lubi, żeby się widowni „coś” z „czymś” kojarzyło, słusznie uważając, że wszystkie skojarzenia pogłębiają sens, nadają wymowę, a odwołując się do erudycji widza, wzmacniają nić porozumienia między ekranem i jego odbiorcą. I zawsze się to sprawdza!

*

Mit Frankensteina, jeden z tych „starych” kinowych pewniaków, często wydaje się zbyt bajkowy, by brać go na poważnie. Tymczasem nagle wtargnął on do naszej wyobraźni i trzeba było się przy nim zatrzymać. A wrażenie było takie, że pojawił się ni stąd, ni zowąd, bez żadnego przygotowania myśli, bez uprzedzenia pamięci, po prostu i zwyczajnie, przy okazji normalnego repertuaru filmowego, gdy zaczęła się wrzawa dokoła bardzo głośnego, obsypanego nagrodami, amerykańskiego obrazu Yorgosa Lanthimosa Biedne istoty. Nagle się okazało, że tytuł ten odwołuje się do różnych, wcześniej znanych dyskusji na ten temat, a my, odbiorcy, łatwo w to „wchodzimy” i sami czujemy potrzebę ujawniania różnych antenatów obecnej fabuły, sięgamy głębiej, chcemy poznać, by zrozumieć, czujemy się wtajemniczeni…

 Skąd więc zaskoczenie? A nawet zdumienie? Czy dlatego, że wszelkie opowieści o Frankensteinie, szalonym alchemiku, który kiedyś tam stworzył nowego człowieka, lepiąc i szyjąc jego ciało z kawałków wykopywanych na cmentarzu ciał umarłych oraz, na dodatek, tchnął w tego niby tak zbudowanego człowieka życie prawdziwe – to jak „zasuszony klejnot” – rzecz niekoniecznie do kolejnych penetracji i nie do dyskusji?

Tymczasem może warto podejść do mitu poważnie, bo wtedy może się okazać, że nawet ma on swoje daty i, o dziwo, miewa swoje jubileusze. Żyje po prostu.

Ostatni raz „cały świat” przypomniał sobie o Frankensteinie w 2018 roku, bo akurat minęło wtedy 200 lat od powstania debiutanckiej powieści Mary Shelley, którą to młodziutką, 19-letnią pisarkę uważa się za autorkę tej świętokradczej legendy, a jej powieść, niemal już od pierwszej chwili, a z biegiem lat tym bardziej, interpretowana była przez tyle kodów kulturowych, że rzecz zaskakiwała nawet kolejne pokolenia czytelnicze. A zaskakuje choćby i tym, że ma w sobie ciągły potencjał interpretacyjny. Mówiło się wszak od początku, że to prawdziwy traktat filozoficzny o życiu, że traktuje o granicach naukowych eksperymentów i bezgraniczności twórczej wyobraźni. Ale mówiło się i więcej: że u jej podstaw tkwi przede wszystkim marzenie o nieśmiertelności człowieka, a może nawet marzenie o… boskości człowieka. Zresztą pełny tytuł powieści Mary Shelley brzmiał Frankenstein, czyli nowy Prometeusz, a więc od początku miał stać się Frankenstein nowożytnym mitem, w którym nowy Prometeusz przynosi ludzkości szansę przetrwania przez możliwość stworzenia nowego życia.

Nie tylko fabuła tej powieści, ale i okoliczności jej powstania mają swoją legendę, czyli ten swoisty nocny sabat młodych poetów i myślicieli brytyjskich, w wilii lorda Byrona w Szwajcarii, gdy to wszyscy wymyślali różne opowieści grozy i gdzie po raz pierwszy młodziutka przyjaciółka angielskiego poety Percy’ego Shelleya wymyśliła swoją opowieść o Frankensteinie. Te okoliczności, w postaci gotowych dzieł, które przy tej okazji powstały, znalazły się w wydanej właśnie w 2018 roku po polsku nowej-starej wersji powieści młodej Brytyjki. To był polski wkład w europejskie obchody owego 200-lecia.

Sprawa była poważna, wieki patrzyły, zrozumiałe więc było, że obchody światowe też musiały być głośne, a naukowe sesje okolicznościowe ścigały się w popularności z powtarzanymi wówczas na wielu ekranach filmowymi adaptacjami oryginału, których w historii kina też już było kilkaset.

I nie pierwszy raz się okazało, że to nie tylko Europa ma prawo do mitu o Frankensteinie, ale i Ameryka, bo przecież najlepsze adaptacje filmowe pochodziły właśnie z tamtego kontynentu. A w ogóle to kino hollywoodzkie przyjęło już dawno owego złego olbrzyma Frankensteina, stworzonego z trupich odpadów, w poczet swoich potworów. A więc tych wszystkich, którzy wywodząc się niegdyś od ekspresjonizmu niemieckiego, od Golema, Nosferatu, Doktora Mabuse i różnych innych strachów uzupełnili w kinie amerykańskim katalog zagrożeń społecznych i etycznych o kolejne, mocno spersonalizowane baśnie. A komercyjne kino czerpie swoją siłę do dziś także z kolorytu tamtych postaci. Potwór Frankenstein pasował więc do tej galerii znakomicie.

Ale jeśli tak łatwo udało się zestawić Frankensteina z Prometeuszem, był to najlepszy dowód, że na początku ważniejszy był twórca niż dzieło jego umysłu, odwagi i rąk. To przecież naukowiec o nazwisku Frankenstein pozwolił sobie na ten szalony eksperyment stworzenia człowieka, a dopiero potem, gdy „stwórca” porażony odrażającą brzydotą swojego dzieła odrzucił je jako nieudane doświadczenie, wywołując gniew, złośliwość i potrzebę zemsty ze strony swojego, już przecież żyjącego i świadomego „stworu”, to legenda popularna, jakby wynagradzając potworowi to odrzucenie – przypisała właśnie jemu nazwisko jego stwórcy. Aby na zawsze pozostał w świadomości historii jego synem.

Wtedy, w 2018 roku, mogliśmy więc, jako czytelnicy i widzowie być pewni, że wystarczy nam tej satysfakcji na długo, ale nie minęło sześć lat i znowu kino daje szansę powrotu do tego tematu. Tym razem za przyczyną zaskakującego, wspomnianego już powyżej, repertuarowego objawienia. W chwili, gdy piszę te słowa, ów obraz zatytułowany Biedne istoty właśnie wchodzi na ekrany, obsypany po drodze licznymi nagrodami, od Złotego Lwa w Wenecji, poprzez różne „pomniejsze”, a w perspektywie do bliskiej realizacji którejś z 11 nominacji do Oscara! A „za chwilę”, gdy Państwo będą czytać nasz miesięcznik, może się okazać, że Biedne istoty już całkowicie się zadomowią wśród poważnych dyskusji. Wszak świat cały czas się rozwija, a dylematy zasadnicze stają się coraz bardziej ciekawe, począwszy od rozważań na temat rozmaitych bioform – po najpopularniejszą w tej chwili dyskusję nad sztuczną inteligencją.

                                                 *

Biedne istoty są bardzo oryginalnym i inteligentnym powrotem do opowieści o Frankensteinie. Nie dyskutują z nim. Oczyszczają go z uproszczeń kultury popularnej, pokazują go na ekranie jak pierwowzór naukowca o boskiej umiejętności absolutnego tworzenia. A wszelkie „wariacje na temat” dotyczą w fabule produktów świata stworzonego. Osoba stwórcy pozostaje czystym pewnikiem.

Biedne istoty są zresztą też adaptacją literacką, całkiem innej powieści, o znacznie późniejszym rodowodzie, o oryginalnej formie i intrygująco poprowadzonej narracji, która napisana przez współczesnego, szkockiego, kilka lat temu zmarłego pisarza Alasdaira Graya, świadomie stwarza historyczne pogłębienia, „oddaje” nawet poszczególne części opowiastek innym autorom, udając, że są prawdziwi, a powieść swoją buduje z różnych, o wiek wcześniejszych zapisków, odnalezionych niby niegdyś jako utwór innego autora, dodając jeszcze fragmenty z bogatej korespondencji „kobiety stworzonej przez naukowca” do niego samego, a potem, dodatkowo jeszcze, umieszczając komentarze bohaterki niezadowolonej z rozwoju akcji. Chaos kontrolowany staje się różnorodnością, szufladkowa narracja, szaleństwo samej formy, nie tylko treści, powoduje, że nawet rodzi się podskórne przekonanie, że nigdy nie powinna być sfilmowana, bo jej… szkoda! Szkoda jej oryginalności, szaleństwa, humoru nawet, a jej bezspornej inteligencji…

Dopiero gdy przyjrzeć się tej treści z bliska, trudno nie przyznać, że radością i tajemnicą pracy naukowej oraz praktycznej pewnego genialnego chirurga, który jest tu głównym bohaterem, jest przecież… stwarzanie życia! Czyli to samo, co za każdym razem! I właśnie to chciałoby się zobaczyć! A więc jednak film! A więc znowu znane rejony ciągłego poznawania!

                                                                  *

Filmowe Biedne istoty bardzo oryginalnie ukształtowały postać stwórcy. Jest on lekarzem, słynnym chirurgiem, nauczycielem akademickim, dla którego prosektorium jest naturalnym miejscem pracy, ale dopiero w jego domu widać, że tam uprawia swoje prawdziwe eksperymenty. Stąd jego menażeria, która swobodnie porusza się po jego gabinecie, a którą ukrywa przed światem, a więc owe rezultaty połączeń biologicznych wszystkich ze wszystkimi, owych gęsiokotów i psokrólików, które nie przeszkadzają dalszym eksperymentom. Tylko że naukowiec nie tylko jest „Frankensteinem”, ale sam jest tworem eksperymentów Frankensteina, a filmowe zbliżenie bolesnej, chudej, bardzo charakterystycznej twarzy aktora Willema Dafoe, pozszywanej byle jak głębokimi ściegami mocnych nici – pokazują miarę tragedii człowieka i determinacji naukowca. A do tego dochodzi zniekształcone, pozbawione różnych bodźców ciało – cały ten rezultat działań prawdziwego naukowca, a w tym wypadku słynnego, własnego ojca, też lekarza eksperymentatora.

A to dopiero początek.

A to dopiero wstęp do innego zachwytu i innego mitu.

*

Bo wreszcie nadchodzi czas, gdy możemy oglądać na ekranie twór ludzki zbudowany przez naukowca w jego konsekwentnym, całkowitym rozwoju, badany poprzez rozwój mózgu człowieka. Oglądamy to wprost na ekranie. Od jego fazy niemowlęcej – do dorosłości. To jest cały proces życiowego dojrzewania, w którym wygląd zewnętrzny ciała się nie zmienia. Ciało jest tutaj atrakcyjnym ciałem młodej kobiety w brawurowym wykonaniu Emmy Stone. Ale myliłby się ten, który by orzekł, że ciało nie bierze udziału w rozwoju. Zmienia się w nim bowiem motoryka, poczucie funkcji życiowych, wreszcie fizjologia. Fizjologia jest podstawą. Poprzez jej doświadczenia rodzi się świadomość. Oglądamy te procesy w stanie „czystym”, „niemowlęcym” właśnie, chciałoby się napisać – „niewinnym”, a odmienność tej niewinności w stosunku do reguł społecznych jest tu źródłem nowych i całkowicie odmiennych zaburzeń fabularnych, znakomicie sprawdzalnych wobec reakcji osób towarzyszących głównej bohaterce, czyli na przykład w postaci uwodziciela, w wykonaniu świetnego aktora Marka Ruffalo.

Bo film nie szczędzi nam specyficznej atrakcji. Gdy oto na naszych oczach mózg niemowlęcy rozwija się bardzo szybko, może nawet zbyt szybko, co zachwyca stwórcę, nadchodzi moment, gdy osoba stworzona chce wyjść z ciasnego zamknięcia na świat. Zaczyna się „podróż” jako forma nabierania życiowego doświadczenia, czyli jako „poznanie”. A dla nas zaczyna się ewidentnie całkiem nowy mit: mit Kandyda, cudowny oświeceniowy mit, stworzony czy może raczej spopularyzowany przez Woltera, prototyp chyba wszystkich późniejszych form przygodowych, pewnie we wszystkich rodzajach sztuk. Ale i prototyp formy wychowania i kształtowania charakteru poprzez odmienność doznań.

Niespodziewane więc, nowe odkrycie!

Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś sięgnę do tej powiastki. Tkwi ona wprawdzie głęboko w niegdysiejszym doświadczeniu czytelniczym, ale jest raczej niezmienna, nie weryfikuje się jej prawd, nie poddaje w wątpliwość jej spostrzeżeń. A tymczasem jest żywa, barwna, a filmowo daje mnóstwo możliwości obrazowych, tworząc z każdego elementu podróży jakby osobną opowiastkę dydaktyczną, z której bohaterka wyciąga kolejne doświadczenie filmowe. Droga tego nowego Kandyda wiedzie przez Londyn, Paryż i Aleksandrię, a każdorazowe doświadczenie spotyka się z intrygującym komentarzem. To prawda, że ilustracja filmowa owych doświadczeń bywa cokolwiek jednostajna, bo odbywa się najogólniej poprzez doświadczenia fizjologii, stąd obecność w obrazie niemal wszystkich recept Kamasutry, choć przecież i one nie niwelują doświadczeń społecznych. Seks, przemoc, paryski dom publiczny, ale poprzez konwencjonalność takich doświadczeń rodzi się również poczucie pesymizmu i idealizmu. Jest kapitalizm, jest socjalizm, ba, są nawet ulotki w obronie kobiet, prawo do kształcenia i wreszcie powrót do domu, co jest równoznaczne z powrotem do chirurgii, jako doskonałego przepisu na życie. Koło się zatoczyło. Można samemu stać się… nowym Frankensteinem. Niby żart – ale trochę grozą wieje.

Ten film jest jak zawrót głowy! A niespodziewany powrót do tak odmiennych mitów też jest jak zawrót głowy! Czy brać go na poważnie, czy wprost przeciwnie – zdumiewać się jego rozmachem, ale i swoistą żartobliwością wyobraźni?

Może właśnie po to są stare, filmowe mity ? Aby wykorzystując je dowolnie, kręcąc uwagą odbiorcy po znanych albo i trochę zapomnianych obrazach, odświeżać i odkurzać wyobraźnię? A wszystko po to, aby pokazać, że cała sztuka, niezależnie w jakiej formie chce dotrzeć do odbiorcy, jest jednością. I wszystko, co chcemy zobaczyć albo co kino samo zechce nam narzucić – i tak zależy od naszej gotowości! Można to odczytać także jako potrzebę niezmiennego otwarcia się na kino. Chyba wciąż warto.